HFM

artykulylista3

 

Artyści jednego przeboju, vol. 1

artist 3480274 1280Potraktujmy ten artykuł z lekkim przymrużeniem oka. Wchodzimy bowiem w perspektywę słuchacza mainstreamowego, który niekoniecznie jest świadomy niuansów świata muzyki. Podobnie, jak nie jest świadomy, że pomimo wielu wysiłków i skomplikowanych procesów, o losie artystów i tak może zdecydować przypadek.


Wykonawcy jednego przeboju (ang. One Hit Wonders) to temat kontrowersyjny, zwłaszcza dla fanów i znawców. Jak bowiem można określać w ten sposób muzyków, którzy nierzadko wydali wiele świetnych płyt i napisali wiele wspaniałych piosenek, ale mimo to są kojarzeni tylko z jedną? No cóż, Henry Kissinger powiedział: „To, co uważa się za sprawiedliwe, zależy od naszych wartości, a to, co realne, zależy dodatkowo od naszych zasobów oraz zasobów i wartości przeciwnika”.

W perspektywie rynku muzycznego dodałbym jeszcze takie zmienne jak przypadek, szczęście oraz moda. Można bowiem tworzyć i wykonywać muzykę, która zyska popularność dopiero za dekadę, ale nikt nas nie uzna za prekursorów, bo nawet się o nas nie dowie. Jak mówi przysłowie: obrażeni siedzą w domu i nikt nie wie, że są obrażeni. Osobiście uważam, że lepiej mieć jeden hit niż zero. Czasem właśnie ta przebojowa kompozycja gwarantuje spokój do późnej starości, a naszym dzieciom w przyszłości – tantiemy.
Dziś opowiemy o kilku wykonawcach, którzy są znani głównie z jednego przeboju. Nawet jeżeli wzbudzi to kontrowersje, warto spróbować. Albo przynajmniej się pobawić.

 



Zager and Evans „In the Year 2525” z płyty „Exordium & Terminus" (1969)


072 075 Hifi 2 2023 008

 


Uważacie, że obecnie w popkulturze panują katastroficzne nastroje? W porównaniu z tym, co się działo pod koniec lat 60. XX wieku, to naprawdę niewiele. Ludzkość raz na jakiś czas musi przez to przejść.
Utwór „In the Year 2525” to wyraz futurystycznych lęków, które wynikają z postępu technicznego. W jego efekcie ludzie mogą łatwo zatracić swoje człowieczeństwo. Tekst opowiada o tym, że wraz z rozwojem technologii powoli będą nas zastępować roboty, aż w końcu my sami staniemy się robotami i jako ludzie znikniemy.
Kompozycja o wiele bardziej popularna niż po naszej stronie Atlantyku była w USA i Kanadzie, więc tym bardziej warto ją odnotować. Nie zmienia to faktu, że i tak dotarła do pierwszych miejsc list przebojów w Zjednoczonym Królestwie oraz Irlandii; utwór doceniono również w Australii i Nowej Zelandii. Duet już nigdy nie powtórzył tego sukcesu i rozpadł się w roku 1972.

Carl Douglas „Kung Fu Fighting” z płyty „Kung Fu Fighting and Other Great Love Songs” (1974)


072 075 Hifi 2 2023 002

 


„Kung Fu Fighting” to istotny kawałek lat 70. Jeżeli kiedyś spotkacie kosmitów i będziecie chcieli im opowiedzieć o wieku XX na naszej planecie, koniecznie wspomnijcie o tej piosence. Jest ważna z kilku powodów. Po pierwsze – spopularyzowała gatunek disco. Ale takie dobre, klasyczne disco, grane na żywo i z naturalnym funkowym pulsem. Po drugie – jest świadectwem swoich czasów, nawiązuje bowiem do popularności sztuk walki. Lata 70. i 80. XX wieku to kompletny szał na kung-fu, karate, judo i inne azjatyckie słowa. Popkulturowym przykładem tych trendów w Polsce może być Franek Kimono. Nawet mój ojciec uległ tej modzie i zdobył brązowy pas w karate, czego dziś się trochę wstydzi, chociaż dzięki temu nikt mu nie podskakiwał na rejonie.
„Kung Fu Fighting” to kompozycja znana i wielokrotnie cytowana w filmach i serialach. Często w żartobliwym ujęciu, bo taka też jest: lekka, wesoła, ale dynamiczna i energetyczna. Mnóstwo osób potrafi ją zanucić, ale mało kto wie, że oryginalnym wykonawcą był Carl Douglas. Co się stało z wokalistą po tym ogromnym sukcesie (m.in. nagroda Grammy)? Muzycznie niewiele. Dziś ten urodzony na Jamajce artysta mieszka w… Niemczech, gdzie prowadzi wydawnictwo.

Gary Numan „Cars” z płyty „The Pleasure Principle” (1979)


072 075 Hifi 2 2023 005

 


Gary Numan to super gość i nietuzinkowy muzyk, ale prawda jest taka, że znamy go głównie z hitu „Cars”. Przylgnął do niego charakterystyczny wizerunek robotyczno-dandysowski. W takiej też otoczce funkcjonuje do dziś, proponując bardzo ciekawe albumy.
Cofnijmy się jednak do końca lat 70. ubiegłego wieku. Obok Kraftwerk i Human League, Numan był jednym z tych muzyków, którzy kładli podwaliny nie tylko pod new romantic, ale pod niemal całą dekadę lat osiemdziesiątych. Gary miał w tym swój udział poprzez obecny w kompozycjach nerw, modernistyczny wizerunek, ale również dzięki temu, że syntezator (głównie Polymoog firmy Moog) przestał być jedynie ciekawostką, a stał się niezbędnym narzędziem aranżacji, wypełniającym przestrzeń. Dziś takie podejście nie wydaje się niczym specjalnym, ale wówczas stanowiło awangardę. W tamtych czasach nawet Czesław Niemen, który dysponował przecież swoim domowym „studiem elektronicznym”, przez wielu nie był traktowany poważnie. Bo przecież, zdaniem ortodoksów, jak granie – to tylko na żywo, z pełnym bandem.
„Cars” to porywająca i taneczna, a zarazem groźna i niepokojąca kompozycja. Z wierzchu może się wydawać jedynie dynamiczną krotochwilą o radości z przejażdżki samochodem. W rzeczywistości to apokaliptyczno-schyłkowy krzyk rozpaczy. Chęć wyrwania się z technologicznej matni, w której jednostka jest już tak zagubiona, że wpada w automatyzm zachowań, tu materializujący się w bezmyślnej ucieczce za kółko, w której bezpieczne wnętrze samochodu może stanowić metaforę strefy komfortu, implozji i wycofania.

Men At Work „Down Under” z płyty „Business as Usual” (1981)


072 075 Hifi 2 2023 009

 


Kiedy ma się taki hit, można do końca życia nic już nie robić. I nie mówcie, że to nie jest jedyny prawdziwy przebój zespołu.
Lata 80. XX wieku to czas wielu „One Hit Wonders”. Tak też się stało w przypadku wesołych panów z Men At Work. Najpierw przebój cieszył się popularnością jedynie w rodzimej Australii. Dość szybko stał się jednak międzynarodowym hitem. W mainstreamie funkcjonuje jako skoczna piosenka o niczym, choć – gdy się przyjrzeć uważniej – można zobaczyć radosną wizytówkę Australii i Australijczyków – ludzi całkowicie świadomych miejsca, z którego pochodzą, kontrastującego z resztą świata. Czasem jako kraina totalnych nieokrzesańców (dla Brytyjczyków), czasem jako Ziemia Obiecana (dla Azjatów).
Dla mieszkańców antypodów utwór stał się pieśnią patriotyczną, nieoficjalnym hymnem kraju położonego do góry nogami. Zabrzmiał na otwarciu igrzysk olimpijskich w Sydney w 2000 roku i do dziś jest chętnie grany przez stacje radiowe na całym świecie. Warto także obejrzeć teledysk, w którym odnajdziemy mnóstwo nawiązań – do legendarnego hippisowskiego festiwalu Tanelorn, do ustawy o penalizacji przetrzymywania misia koali jako zwierzątka domowego, do rujnowania australijskiego środowiska naturalnego, prywatyzowania dotychczas wolnych terenów, kuchni (słynna kanapka z pastą Vegemite) i wielu innych elementów tamtejszej rzeczywistości.

ABC „The Look of Love” z płyty „The Lexicon of Love” (1982)


072 075 Hifi 2 2023 003

 


Płyta „The Lexicon of Love”, o której już wielokrotnie wspominaliśmy, to nie tylko znakomita produkcja Trevora Horna. To przede wszystkim dźwiękowy podręcznik dla każdego szanującego się dżentelmena, który na pewnym etapie rozwoju powinien wystudzić swe romantyczne zapędy i pozwolić sobie dojrzeć w prawdziwym świecie. Ten album to godne przypomnienie, że Wielka Brytania to nie tylko krowie placki, emigranci i kibice piłki nożnej, ale również świetna muzyka, wyborna literatura i tweedowe garnitury. Ale nie o albumie dziś, a o piosence.
Na „The Lexicon of Love” znajdziemy kilka równie dobrych utworów, ale tak się akurat złożyło, że to właśnie „The Look of Love” jest najbardziej popularny. A u nas to już w ogóle, bo jego instrumentalna wersja stanowiła tło do zapowiedzi w liście przebojów Programu III Polskiego Radia.
Wersja z wokalem to znakomita kompozycja, która nabrała szlachetnej patyny. Utworowi towarzyszy niesamowity teledysk – dynamiczny, teatralny i – paradoksalnie – bardzo dowcipny. Złożony z wielu wątków i metafor, które składają się na lekką i wesołą całość. Oprócz scenografii i stylu filmowania praktycznie się nie zestarzał; ogląda się go świetnie nawet obecnie. Wokalista ma fryzurę zerżniętą z Davida Sylviana i to akurat nie było dla żartu.

Marillion „Kayleigh” z płyty „Misplaced Childhood” (1985)


072 075 Hifi 2 2023 004

 


Tak, wiemy – Marillion to świetny zespół. Wzruszaliśmy się przy „Script For a Jester’s Tear”. Przeżywaliśmy bunt przy „Fugazi”. Łykamy całą „Misplaced Childhood”. Doceniamy dojrzałość „Clutching at Straws”, a nawet lubimy niektóre płyty ze Stevem Hogarthem – od ponad trzech dekad „nowym” wokalistą Marillion. Ale jedźcie na jakieś lepsze wesele i poproście didżeja o „Hooks in You” albo „Afraid of Sunlight”. Nie będzie miał pojęcia, o czym mówicie. Za to „Kayleigh” zna każdy, kto kiedykolwiek słuchał radia. Można przy niej nawet potańczyć, choć do Abby jej daleko.
W 1985 roku piosenka sporo namieszała. Marillion starał się pójść za ciosem, promując swój kolejny singiel „Lavender” i częściowo się to udało. Niestety, częściowo. Z pewnością jednak sukces głównego singla wpłynął na sprzedaż albumu „Misplaced Childhood” i kolejnego – „Clutching at Straws”. Wiele osób zresztą ma właśnie te dwa krążki, swego czasu nabyte niemal z automatu.
„Kayleigh” przyniosła grupie ogromną sławę. Nawet jeżeli tylko na chwilę, to jednak. Dla nas twórczość Marillion to coś więcej, ale dla większości świata to zespół tego jednego przeboju.

Baltimora „Tarzan Boy” z płyty „Living in the Background” (1985)


072 075 Hifi 2 2023 006

 


Kiedy Irlandczykowi z Irlandii Północnej jest w ojczyźnie za zimno, jedzie do Włoch, by stamtąd rozpocząć międzynarodową karierę. Ta zaś zaczyna się i kończy na jednej popularnej piosence.
Pamiętacie italo disco? Dla jednych obciach, dla innych – przedmiot uwielbienia. Warto zaznaczyć, że to nie ten sam poziom, co nasze disco polo. Italo miało swój styl i puls. Miało barwy, które dziś stały się charakterystyczne do tego stopnia, że nawet w najlepszych i najdroższych współczesnych maszynach znajdują się presety nawiązujące do nurtu. Na przykład Moog One 16 (taki McIntosh MA12000 wśród współczesnych analogowych syntezatorów) ma barwę o nazwie „Italo Bass”. Wreszcie – italo stało się stylem uprawianym do dziś w pełni świadomie i niekoniecznie w powiązaniu z Italią.
„Tarzan Boy” to jeden z hymnów gatunku, jednocześnie przesuwający jego granicę i docierający do międzynarodowej świadomości. Tylko nie pomylcie tego pięknego utworu z naszym discopolowym o tym samym tytule – to zupełnie inna bajka.
Włosko-irlandzki „Tarzan Boy” był manifestem wolności, za którą trzeba zapłacić konkretną cenę. Niewykluczone, że stanowił metaforę homoseksualizmu Jimmy’ego McShane’a, wokalisty projektu. Pamiętajmy, że w tamtych czasach orientacja inna od hetero nie stanowiła stylu życia, tęczy w logo korporacji ani pretekstu do politycznej awantury. Wiązała się z wyłomem w systemie i odwagą, kiedy ktoś potrafił się do niej przyznać. Jimmy McShane zmarł na AIDS w 1995 roku. Miał zaledwie 37 lat. Za swoją wolność zapłacił konkretną cenę.

Midnight Oil „The Beds Are Burning” z płyty „Diesel and Dust” (1987)


072 075 Hifi 2 2023 007

 


Skoro była mowa o australijskim Men at Work, w naszym zestawieniu nie mogło zabraknąć Midnight Oil. Tak, wiemy, że każdy, kto był na antypodach lub chociaż trochę interesuje tamtejszą kulturą, wie, że zespół stanowi tam narodową dumę, instytucję i jest znany z wielu przebojów. Mało tego, lider i wokalista Peter Garret pełnił w swoim kraju funkcje rządowe (był m.in. ministrem kultury) i do dziś jest ważną postacią w polityce.
Midnight Oil to w Australii niemal „Solidarność”, ale mówiąc o przeboju międzynarodowym zasięgu, większość z nas wymieni tylko „The Beds Are Burning”. Dynamiczna kompozycja opowiada o konieczności uświadomienia sobie przez zachodni świat, jakie krzywdy wyrządził Aborygenom. Modny i nośny pod koniec lat 80. XX wieku temat empatii etnicznej nie był wówczas jeszcze politycznym terrorem, tylko zdrowym altruizmem. Poza tym tekst można traktować uniwersalnie, jako rzecz o przebudzeniu z otępiałego snu.

Bobby McFerrin „Don’t Worry, Be Happy” z płyty „Simple Pleasures” (1988)


072 075 Hifi 2 2023 001

 


Czy można być jednym z najznakomitszych wokalistów świata i mieć tylko jeden hit? Jak pokazuje przykład Bobby’ego McFerrina – można.
Można grać koncerty, w czasie których przez dwie godziny hipnotyzuje się publiczność, dysponując „jedynie” głosem. Można imponować piosenkarzom na całym świecie, uprawiając sztukę pomiędzy wokalistyką jazzową, beat boxem i scatem. Można łączyć muzykę wokalną z wpływami etno, world, bliskowschodnimi, afrykańskimi i arabskimi. Można gromadzić tłumy na występach i systematycznie rozwijać warsztat, mając tylko jeden hit o światowym zasięgu.
Swoim głosem Bobby zastępuje niekiedy cały zespół. W obrębie jednego taktu potrafi generować elementy rytmiczne, basowe, średnie i sopranowe. Buduje z tego kompozycje, a wszystko to jest w stanie odtworzyć na żywo, bez udziału looperów i innych wspomagaczy. Oczywiście, współpracuje ze świetnymi muzykami, takimi jak Chick Corea, Herbie Hancock, Joe Zawinul, Richard Bona, Tony Williams czy Yo-Yo Ma. Przede wszystkim jednak Bobby McFerrin to głos i w 1988 roku zaprezentował przebój zbudowany właśnie na nim.
Przysłuchajcie się uważnie. W „Don’t Worry, Be Happy” nie ma dodatkowych elementów. Tylko wokal, głosowe imitacje instrumentów, gwizdy i klaski. Czy właśnie dlatego świat to docenił? Zapewne tak. Widocznie pośród syntezatorowo-gitarowego hałasu potrzebny był utwór, przy którym można odetchnąć. Artysta odniósł sukces nie tylko komercyjny. Otrzymał również Grammy za „piosenkę roku 1988”. Proste przesłanie utworu stało się frazą, która weszła do języka codziennego na całym świecie.

Blind Melon „No Rain” z płyty bez tytułu (1993)


072 075 Hifi 2 2023 010

 


Świetnie się zapowiadali. Byli lubiani przez krytyków i publiczność. Talent wokalisty docenił nawet Axl Rose z Guns N’ Roses, zapraszając go do chórków na „Use Your Illusion I i II”. Niestety, frontman, Shannon Hoon, w roku 1995 zmarł na skutek przedawkowania kokainy, a Blind Melon zakończył działalność.
Powrócili w roku 2006 w innym składzie. Później się rozpadli. Następnie znów reaktywowali, ale dziś już chyba nie grają. Tak czy inaczej, pozostały po nich płyta bez tytułu oraz jedyny hit.
Grali neo psychodeliczny, alternatywny rock z elementami folkowymi, a „No Rain” stanowił prawdziwe wytchnienie. Jedyna istniejąca wówczas stacja muzyczna MTV (niemiecka Viva pojawiła się dopiero w grudniu 1993) katowała niemal non stop Nirvanę, Metallikę, Guns N’ Roses, na przemian z Whitney Houston, Marią Carey, Snap! i UB40. Młody długowłosy zespół, który grał alternatywę, a jednocześnie relaksował z lekkim przymrużeniem oka, stanowił wówczas rzadkość. Wszyscy dookoła byli cholernie serio; nawet ci, co grali rąbankę na rave’y, nawet nasi discopolowcy.
Mówiąc o „No Rain”, warto też zwrócić uwagę na bardzo pozytywny teledysk. Jego przesłanie można zawrzeć w słowach: nawet jeżeli jesteś totalnym odmieńcem, nie przejmuj się. W końcu znajdziesz podobnych do siebie i wszystko będzie dobrze.


Michał Dziadosz
02/2023 Hi-Fi i Muzyka