HFM

artykulylista3

 

Vincent CD-S8/SV-800

vincent hfm072014001Niemiecka firma Vincent powstała w 1995 roku. Jej założyciel, inżynier elektronik Uwe Bartel, postawił sobie za cel dostarczać urządzenia hi-fi atrakcyjne wzorniczo, solidnie zbudowane oraz o bardzo dobrej relacji jakości do ceny. Mógł to osiągnąć dzięki zlokalizowaniu produkcji w Chinach, z czym się zresztą nie kryje. Wszystkie urządzenia Vincenta są projektowane na obrzeżach niewielkiego miasteczka Iffezheim, tuż przy francuskiej granicy. W katalogu znajdziemy kilkadziesiąt komponentów stereo – tranzystorowych i hybrydowych.

Czystą techniką lampową zajęła się siostrzana marka T.A.C. Testowany zestaw należy do najwyższej linii Premium. Urządzenia wykonano w technice hybrydowej.  Wprawdzie Vincent przez kilkanaście lat działalności przyzwyczaił nas do ponadprzeciętnych gabarytów, jednak odtwarzacz i wzmacniacz pod względem wizualnym robią imponujące wrażenie.

Odtwarzacz CD-S8
Topowy odtwarzacz Vincenta jest po prostu ogromny. Standardowa szuflada napędu wygląda na przedniej ściance jak patyk po lodach. Może srebrna wersja wypadłaby mniej przytłaczająco? Panel frontowy wykonano z centymetrowego plastra aluminium, delikatnie pocienionego w górnej części. Matrycowy wyświetlacz (nie ma CD-tekstu) na czas nocnych odsłuchów można przyciemnić albo wyłączyć. Centralnym punktem przedniej ścianki jest duży włącznik sieciowy, przypominający przycisk „Start” w samochodach rajdowych. Nie przewidziano trybu czuwania, zapewne w trosce o żywotność lamp. W dolnej części frontu znalazło się kilka przycisków do obsługi, wyjście słuchawkowe z regulacją głośności oraz mała dioda, sygnalizująca gotowość lamp do pracy. Tylna ścianka to kwintesencja audiofilskiego odtwarzacza stereo. Nie ma tu wejścia USB, portów stacji dokujących dla przenośnych grajków czy innych nowoczesnych bajerów.


vincent hfm072014002

Wnętrze CD-S8 szczelnie wypełnia elektronika.


Porządne gniazda RCA i XLR, dostarczone przez Neutrika, rozstawiono na tyle szeroko, że nie powinno być problemów z podłączeniem grubych łączówek. Nie zabrakło także wyjść cyfrowych, a zestaw uzupełnia solidne gniazdo IEC. Jak już wspomniałem, CD-S8 jest większy od niejednego wzmacniacza średniej klasy, ale najciekawsze jest to, że wnętrze pokaźnej obudowy po brzegi wypełnia elektronika. Wszystkie sekcje oddzielono stalowymi ekranami z otworami na kable, zabezpieczonymi plastikowymi wkładkami. Górne krawędzie oklejono paskami filcu, zapobiegając przenoszeniu się wibracji. Przez całą głębokość ciągnie się moduł zasilający. Na górze umieszczono dwa ekranowane transformatory toroidalne o średnicy 10 cm, osobno dla sekcji cyfrowej i analogowej. Pod nimi, oddzielone stalową płytą, znalazły się pozostałe elementy zasilacza. Sercem odtwarzacza jest transport Philipsa VAM 1250. Choć próżno szukać w instrukcji stosownej wzmianki, CD-S8 odczytuje także kodowanie HDCD. Odczytany sygnał jest konwertowany przez DAC Texas Instruments PCM1792, pracujący w trybie 24 bity/192 kHz. Po jego opuszczeniu, aż do wyjścia, sygnał jest prowadzony symetrycznie.

vincent hfm072014003
W stopniu wyjściowym odtwarzacza dwie triody Electro-Harmoniksa.


Na początku odbywa się konwersja I/U oraz filtrowanie przez dwie pary scalaków Burr-Browna OPA604AB. Następnie znajdują się dwie pary niskoszumowych wzmacniaczy operacyjnych Burr-Brown OPA2134PA i pojedyncze OPA2604AP. Przez cały czas towarzyszą im liczne audiofilskie kondensatory Wimy i Solena. Na końcu sygnał analogowy trafia do dwóch podwójnych triod 6922 Electro-Harmoniksa. Wyjścia są załączane przekaźnikami Takamisawy. Złącze cyfrowe obsługuje podwójna trioda 12AX7B, wyprodukowana w Chinach.


vincent hfm072014004

 W każdym kanale przedwzmacniacza para 12AX7 i 12AU7.


Wzmacniacz SV-800
Pod względem gabarytów flagowy piec Vincenta śmiało nawiązuje do amerykańskiego hi-endu. Kawał z niego skurczybyka. Przednia ścianka, również wykonana z centymetrowego plastra aluminium, jest zaskakująco ascetyczna. Poza selektorem wejść i potencjometrem widać na niej tylko diodkę sygnalizującą pracę w klasie A oraz dwa przełączniki pomiędzy wyjściami głośnikowymi A/B. Oczywiście, nie mogło zabraknąć centralnie umieszczonego włącznika zasilania. O gabarytach Vickowego wzmacniacza niech świadczy to, że typowe gałki o średnicy 4 cm wyglądają na nim jak kapsle po piwie. Zaglądając na tylną ściankę, poczułem coś na kształt ukontentowania. Wystarczy zresztą zerknąć na zdjęcie, by się dowiedzieć, dlaczego. Na podkreślenie zasługują porządne gniazda RCA Neutrika, które wytrzymają niejedno przełączanie kabli. Ciekawostką w przypadku obu urządzeń jest to, że nie ujawniono kraju ich pochodzenia. Dociekliwy obserwator dostrzeże tylko napis „Designed in Germany by S. Braun”. Czyżby obawiano się rejterady potencjalnych klientów? Zupełnie bezpodstawnie. Wiele „kultowych” audiofilskich marek w całości przeniosło fabryki za Wielki Mur i jakoś nikt nie robi z tego zagadnienia. Architektura SV-800 jest tak czytelna, że wzmacniacz mógłby służyć jako pomoc naukowa w szkołach elektronicznych. Centralnym elementem jest ogromny toroid (14 cm średnicy), zapuszkowany i osadzony na dodatkowej podstawce antywibracyjnej. Pozostałe elementy zasilacza rozdzielono pomiędzy lewy i prawy kanał i umieszczono po obu stronach trafa. W każdym kanale prąd filtrują cztery elektrolity Elna for Audio, po 10 tys. µF każdy.

vincent hfm072014005


Duża wieża Vincenta ma ponad 30 cm wysokości.




Wzmacniacz Vincenta ma spory apetyt na energię. W trybie A/B zasysa z sieci 170 watów, zaś w klasie A – 320 W, niezależnie od poziomu głośności.  Boczne ścianki to odlewane gęstożebrowe radiatory. W przeciwieństwie choćby do Rotela, u którego podobne grzebienie są tylko na postrach, radiatory Vincenta naprawdę odprowadzają ciepło z końcówek mocy. A mają co. W każdym kanale pracuje osiem tranzystorów Toshiby, oddających uczciwe 100 W/8 Ω i 170 W/4 Ω w klasie A/B. Po przełączeniu w klasę A moc spada o połowę, zaś boki wzmacniacza można wykorzystywać do ekspresowego suszenia prania. W czasie testów SV-800 pracował tylko w klasie A, a postronne osoby dotykające radiatorów dowiadywały się, skąd pochodzi określenie „piecyk”. Całą tylną część zajmuje preamp. Wszystkie wejścia są załączane przekaźnikami Takamisawy, z których sygnały płyną do ośmiu lamp. W każdym kanale pracują po dwie chińskie 12AX7 i 12AU7. Użytkownicy bardziej obeznani w temacie mogą eksperymentować z bańkami innych producentów. Wpłynie to na charakter brzmienia. Kondensatory sprzęgające, zastosowane w połączeniach między lampami a tranzystorami, dostarczyła Wima. Pod płytką z preampem zamontowano sterowany silniczkiem potencjometr, a do gałki na froncie prowadzi stalowy pręt. Podobnie jak to miało miejsce w odtwarzaczu, górne krawędzie stalowych blach ekranujących poszczególne sekcje wyklejono paskami filcu.


vincent hfm072014006


Wszystkie gniazda dostarczył Neutrik.

 

Dołączone do zestawu piloty idealnie wpisują się w przeciwpancerną stylistykę sprzętu, jednak pod względem ergonomii trudno je nazwać mistrzami świata. Pal diabli ten od wzmacniacza – przyciski sterowania głośnością są pod kciukiem, a pozostałych w zasadzie można nie używać. Ale każdorazowe szukanie właściwego guzika do obsługi odtwarzacza jest wkurzające, przynajmniej na początku. Na szczęście, to nie odtwarzacz Blu-ray, więc można oderwać wzrok od ściany naprzeciwko.

Konfiguracja
Zestaw Vincenta stał u mnie przez blisko miesiąc i w tym czasie współpracował z kilkoma kolumnami. Najmniejszymi były monitorki Xavian XN125, zaś największe to potężne, trójdrożne Focale Aria 948. Żadne nie sprawiły Vincentowi problemu. Odtwarzacz ze wzmacniaczem łączyły kable RCA Van den Hul The Rock oraz XLR Tara Labs ISM Onboard The One. Przewody głośnikowe również przyjechały z Holandii (Van den Hul The Air 3T), a zasilające dostarczył Neel (N14E Gold). Zanim jednak popłynie muzyka, dwa słowa na temat łączówek. Vincent należy do urządzeń, w przypadku których nie ma sensu oszczędzać na drutach. Nie zdziwię się, jeśli większość użytkowników będzie traktować wyjścia symetryczne jako dodatek i skupi się na poszukiwaniach stosownego RCA, ale różnica w brzmieniu pomiędzy Tarą a Van den Hulem była słyszalna nawet przez postronne osoby.  Dlatego najlepiej od razu szarpnąć się na porządnego XLR-a, nawet pozornie „za drogiego”, by w przyszłości uniknąć zbędnych wydatków, które i tak w końcu doprowadzą do jedynie słusznej konfiguracji. W takiej zresztą przeprowadzałem niniejszy test.


Wrażenia odsłuchowe
Gdy sięgam pamięcią do spotkań z tańszymi Vickami, pod względem brzmieniowym okazywały się świetnymi kompanami hulaszczych wypraw w krainę bluesa i rocka. W klasyce i akustycznym jazzie nudziły się jak mopsy, natomiast podłączenie instrumentów do prądu działało na nie niczym zastrzyk kofeiny. Flagowy zestaw jest pod tym względem dojrzalszy i bardziej uniwersalny. Czyżby przez to Vincent stał się starym nudziarzem? Nic podobnego. Po prostu stanął ponad muzycznymi podziałami. W klasyce zachowuje się niczym łagodny olbrzym, dostojnie stąpający między meandrami partytury. Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się po nim teutońskiej wersji Hodora. Pomimo ponadprzeciętnych gabarytów i ponurej aparycji, Vincentowi bliżej było do zawodników sumo, którzy choć zwaliści, potrafią zaatakować z szybkością wściekłej kobry. I taki właśnie był system Uwe Bartela.

Z jednej strony z namaszczeniem odtwarzał „Koncerty Brandenburskie” i kwartety smyczkowe Mozarta, odsłaniając przy tym zaskakujące pokłady muzykalności. Skupiał się na niuansach artykulacji, odwzorowaniu sceny i budowie wokół wykonawców delikatnej aury pogłosowej. Z drugiej natomiast błyskawicznie odnalazł się wśród symfonii Beethovena i Mahlera i bez najmniejszego wysiłku wyciskał z kolumn siódme poty w orkiestrowych tutti. Robił to z takim przekonaniem, że gdybym nie znał natury tańszych wzmacniaczy Vincenta, dałbym sobie uciąć rękę, że niemieckie piecyki brzydzą się wręcz muzyką rozrywkową. Nic bardziej błędnego. Przechodząc do repertuaru jazzowego, dostrzegłem niewielką, lecz istotną zmianę w budowie sceny. O ile w nagraniach klasycznych łatwo było wyobrazić sobie gabaryty pomieszczenia, w którym rejestrowano materiał, o tyle małe składy jazzowe występowały na tle czarnej, pluszowej kotary, odcinającej cały bałagan na zapleczu. Scena miała prawidłowe rozmiary, ustawienie muzyków także nie budziło wątpliwości, natomiast dzięki temu zjawisku nagrania brzmiały nastrojowo, kameralnie, by nie powiedzieć: intymnie.


vincent hfm072014007


Piloty pewnie projektowano w piątkowy wieczór.



Swój udział miało w tym delikatne ocieplenie. Nie należy go mylić z lampowym żarem; po prostu było barwniejsze, „analogowe”. Zestaw Vincenta pięknie zaprezentował średnicę – plastyczną, bogatą w drobne odgłosy towarzyszące śpiewaniu, a gęsia skórka, wywołana pierwszymi taktami „Love is Blindness” z płyty „New Moon Daughter” Cassandry Wilson, tylko potwierdziła spostrzeżenia dotyczące muzykalności. Ostatnim etapem testu był rock i, jak należy przypuszczać, w jego towarzystwie Vincent czuł się jak ryba w wodzie. Mocny, gęsty, a przy tym kontrolowany dół, szeroka scena, na której swobodnie mieściła się cała kapela, lekko rozświetlone wysokie tony – czegóż więcej potrzeba do szczęścia? Po jeździe obowiązkowej, z ramotami z końca lat 60. XX wieku włącznie, nie znalazłem w brzmieniu najmniejszego uchybienia. Co więcej, niemiecki zestaw ma jeszcze coś, dla mnie bezcennego: radość grania. Gdy po japońskim koncercie Deep Purple w odtwarzaczu wylądowała płyta z „Muzyką na wodzie” Händla, Vincent zdawał się kwitować zmianę epok muzycznych jednym zdaniem: nie ma sprawy, rejs po Tamizie to też fajny pomysł.  A później zabrał mnie na kilkudziesięciominutową przejażdżkę pełną pięknych dźwięków, jakby pitolenie na smyczkach było tym, co te ponure kloce lubią najbardziej.

Konkluzja
Osoby szukające zestawu w zbliżonej cenie spokojnie mogą wpisać flagowy system Vincenta na listę obserwacyjną. To dojrzały audiofilski dźwięk, z którym rozstawałem się bardzo opornie.

t1.jpg
Mariusz Zwoliński
Źródło: HFM 07-08/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF