HFM

artykulylista3

 

Podróż sentymentalna

5255012018 001W tym roku mija 55 lat od powstania kasety magnetofonowej. Od jakiegoś czasu pozornie zapomniany nośnik coraz częściej do nas wraca. Jedni mówią o końcu niszowej mody, inni o początku prawdziwego renesansu. Jeśli więc nie wyrzuciliście jeszcze starego decka, może warto go odkurzyć i przypomnieć sobie, jak brzmi muzyka z kaset?

 

 
Eén goede standaard!
Zaczęło się od nietypowego wynalazku o nazwie „telegrafon”. Służył on do magnetycznej rejestracji dźwięku przez telefon. Coś w stylu automatycznej sekretarki, a przynajmniej taki był zamysł twórcy – Valdemara Poulsena – duńskiego wynalazcy, żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Do zapisu użył metalowego drutu. Jakość dźwięku była na granicy słyszalności, jednak wynalazek tak zafascynował świat nauki, że szybko zaczęły powstawać pierwsze magnetofony.
Stosowano taśmę ze stali, niebezpieczną jak wirujące ostrze. W latach 20. XX wieku do rejestracji użyto papieru z warstwą magnetyczną napyloną żelazem. Później wszedł nylon i inne tworzywa sztuczne. Najczęściej jednak był to właśnie nylon napylany cząsteczkami tlenku chromu lub tlenku żelaza.
Zasada działania jest taka sama w tradycyjnej taśmie szpulowej i w kasecie. W czasie zapisu głowica elektromagnetyczna za pomocą silnego pola namagnesowuje taśmę. Odczyt to wychwytywanie zmian owego pola, spowodowanych zróżnicowanym namagnesowaniem taśmy.
Na początku lat 60. XX wieku Lou Ottens, menadżer do spraw rozwoju w holenderskiej firmie Philips, przyszedł do swoich inżynierów i powiedział: „Panowie, wczoraj strasznie się męczyłem z tradycyjną szpulą. To naprawdę niedoskonały nośnik. Musimy coś z tym zrobić. To powinno być mniejsze, bardziej kompaktowe, zwarte, najlepiej zamknięte w jakimś pudełku, bo oszaleć można z tą plątaniną”.
Tak rozpoczęły się prace nad nośnikiem, nazwanym później „kasetą magnetofonową”. Jej pierwsza wersja ujrzała światło dzienne w roku 1963. Zarząd Philipsa zdecydował jednak, że nie opatentuje wynalazku, aby ten mógł się spokojnie upowszechniać i rozwijać. Wbrew pozorom, na początku lat sześćdziesiątych do wyboru było wiele nośników i wiele różnych sprzętów, a idealistom niemal zawsze przecież chodzi o jeden dobry standard! Przez następne dwie dekady ów standard był ulepszany i stawał się coraz bardziej popularny. Aż w końcu przyszła epoka, w której był obecny niemal wszędzie.

5255012018 002


 
Cały ten underground
„Home taping is killing music” – to hasło pojawiło się na początku lat osiemdziesiątych i miało przestrzegać przed spontanicznym kopiowaniem kaset w domach. Obawiano się, że skoro znikają winyle, a kaseta staje się demokratycznym i łatwo dostępnym nośnikiem – nikt nie będzie kupować kompaktów, tylko po prostu beztrosko sobie kopiować. Obawy te miały pewną legalistyczną słuszność, ale nie brano pod uwagę faktu, że z kaset korzystali także ci, których nie było stać na coś bardziej ekskluzywnego.

5255012018 002


Pojawiał się jeszcze jeden aspekt. Działało mnóstwo niezależnych wykonawców, którzy ze swoją niszową muzyką nie mieli szans zaistnieć szerzej, a kontrakt płytowy z dużą wytwórnią pozostawał w sferze marzeń. Powstał więc drugi obieg, zarówno na Zachodzie, jak i w Polsce. U nas, dodatkowo, dzięki kasetom, można było sobie przekazywać treści nie do końca mile widziane przez rządzących.
Dzięki kasecie underground mógł funkcjonować w miarę spokojnie. Bez niej nie zaistniałby cały podziemny rynek muzyczny. Punkowe i hip-hopowe zespoły nagrywały po piwnicach swoje nieokrzesane dźwięki i powielały okładki w punktach ksero. W Polsce na kasetach krążyły nagrania z Radia Wolna Europa, dowcipy o milicjantach, protest songi i kabarety, których nie dopuszczono do festiwalu w Opolu.

5255012018 002


Czy wiesz, co to walkman?
Współczesne dzieciaki na to pytanie baranieją. A przecież dla nastolatków w drugiej połowie lat 80. XX wieku i na początku kolejnej dekady posiadanie walkmana było najpierw marzeniem, a później oczywistością. Warto zaznaczyć, że nazwa „walkman” została zastrzeżona przez Sony i tylko ten japoński koncern mógł tak nazywać przenośne odtwarzacze. Zwyczajowo jednak przyjęło się, że każdy tego typu sprzęt to walkman i koniec. Nikt nie zadawał sobie trudu, by w sklepie pytać o „przenośny odtwarzacz taśm magnetofonowych”. Każdy chciał po prostu mieć „walkmana”. Te najtańsze przewijały tylko do przodu. Te najbardziej wypasione – nagrywały i miały wbudowany auto-reverse.
 

5255012018 002

Dostęp do muzyki w tamtych czasach był utrudniony. Więc jak się już czegoś słuchało, to słuchało się naprawdę. Polowanie na utwory było czymś powszechnym. W epoce raczkującego kapitalizmu mieliśmy dwa wyjścia: albo pytać w sklepach, które świeciły pustkami, albo dzwonić do radia i męczyć prowadzącego, by puścił naszą ukochaną piosenkę. Wówczas czekało się z magnetofonem gotowym do nagrywania i jeśli udało się trafić – był sukces. Robiłem to wiele razy. Pracownicy rockowego wówczas Radia Wawa mieli mnie dosyć. To już nie były te czasy, gdy redaktor Kaczkowski z Programu Trzeciego Polskiego Radia puszczał wygłodniałym melomanom całe płyty, a ci siedzieli jak komandosi, z gotowymi szpulowcami, „żeby tylko dobrze się nagrało”. Pozostali fani muzyki musieli szukać po znajomych albo liczyć na szczęście w postaci paczki od rodziny z zagranicy. Dziś to trudne do wyobrażenia, bo każdy dzieciak nosi przy sobie telefon ze Spotify albo inną aplikacją. I często nie słucha muzyki, tylko ją przerzuca, koncentrując się wyłącznie na refrenach. Trzydzieści lat temu słuchawki na uszach i sprzęt w plenerze to był bajer z górnej półki.

5255012018 002


 
Wspomnienia niebieskiego mundurka
Zanim dostałem (bo przecież jako piętnastolatek kupić nie mogłem) mój pierwszy poważny sprzęt do słuchania kaset, musiałem się sporo natrudzić z różnymi łatwiej dostępnymi wynalazkami. Magnetofony polskie i te tańsze azjatyckie, gdy mijała ich pierwsza świeżość (czasem już po kilku dniach), wkręcały taśmę. Niezbyt czujni słuchacze orientowali się dopiero po czasie. Ci sprytniejsi szybko opracowali bezszkodowe wyciąganie szpuli z mechanizmu i ponowne nawijanie jej w obudowie przy pomocy ołówka. Niektórzy mieli tylko walkmana i to najczęściej bez zasilacza. Żeby więc oszczędzić na drogich bateriach, ołówka używali również do przewijania. Także i ja namęczyłem się konkretnie, zanim trafił do mnie porządny deck Technicsa RS-B405 z dwoma silnikami, kontrolowanymi mikroprocesorem, i gamą odszumiaczy, kończącą się na dbx-ie. Dziś można się czepiać się, że te systemy działały sztucznie, ale w tamtych czasach elektryzowały melomanów na całym świecie.
Szybko się zorientowałem, że z Technicsem już żadna kaseta nie zostanie wkręcona, a dźwięk będzie klarowny i dynamiczny. Szybko też doceniłem automatyczne wyszukiwanie ciszy między utworami. Owa cisza musiała być jednak odpowiednio długa. Sprzęt się nie orientował, jeśli trwała ułamek sekundy. Dodatkowo magnetofon pozwalał wybrać rodzaj taśmy: normalną (żelazową), chromową lub metalową. Różnice między nimi polegały na tym, że standardową, żelazową napylano cząsteczkami tlenku żelaza, chromową – cząsteczkami tlenku chromu, a metalową – cząsteczkami metalu. W latach 70. XX wieku istniał jeszcze typ chromowo-żelazowy, ale szybko dano sobie z nim spokój.

5255012018 002


Proces napylania mniej lub bardziej pogłębiał magnetyczny zapis, gdyż materiał lepiej lub gorzej „kleił” się do głowicy, a muzyka brzmiała mocno i czysto lub nieco słabiej (wtedy mało komu to przeszkadzało).
Kiedy ojciec wymieniał swój stary, ale zadbany sprzęt na nowy, dostałem od niego mój pierwszy poważny jednokasetowy magnetofon. Otrzymałem go razem z głośnikami Tonsil Altus 75, gramofonem Dual (modelu nie pamiętam), dobrze dobranym wzmacniaczem Unitra-Diora WS 432 i tunerem Unitra Diora AS 632. Dwa ostatnie elementy ponoć były przeznaczone na rynek francuski, a w każdym razie właściciele się tym nakręcali. Tak czy inaczej, miały międzynarodowe napisy i oznaczenia. Poza kolumnami, sprzęty były srebrne, więc na długo zostało mi przyzwyczajenie do tego koloru w kontekście hi-fi.
Z czasem wszystkie elementy, poza deckiem Technicsa, rozpadły się w drobny mak, nie wytrzymując próby czasu. Cofnijmy się jednak do roku 1994 – mój muzyczny autorytet w liceum był mocno poparty znajomością sprzętu. Nikt nie śmiał powiedzieć: „Co z ciebie za znawca, skoro nie masz na czym słuchać muzyki”. A moje „idioto, nie dotykaj membrany!” brzmiało na imprezach jak szamańskie ostrzeżenie. Oszczędny ojciec, który podarował mi te graty, bo sobie wtedy kupował zestaw ze zmieniarką CD, był wniebowzięty, że upiekł kilka pieczeni na jednym ogniu, a wdzięczność syna ma zagwarantowaną na wiele lat. Sprzęt wyglądał profesjonalnie i grał, jak na tamte czasy, wspaniale. Królem był wspomniany deck Technicsa. Kasety nagrane u mnie brzmiały najlepiej. Bo nie wspomniałem, że mój RS-B405 miał rozbudowaną sekcję nagraniową. Można było ustawiać głośność, system wyciszania szumów, rodzaj kasety, ale także rejestrować przy użyciu „czystej pauzy”. Źródłem muzyki było albo radio, albo discman, który dwa lata później dołączył do zestawu. Kompakty jawiły się wtedy jako elitarne i trudno dostępne. Pamiętam, jak za ostatnie 60 zł, w piątek wieczorem, kupiłem CD „Red” King Crimson i zaszyłem się z nim na cały weekend w swoim pokoju. A w poniedziałek, kompletnie spłukany, ale pełen niesamowitych dźwięków, wróciłem do szkoły. Co pasja słuchania muzyki robiła z młodym człowiekiem!

5255012018 002


Na tym tle kasety jeszcze długo wydawały się swojską i integralną częścią naszego świata. Poza tym można było robić składanki, co w kontekście CD stało się oczywistością dopiero kilka ładnych lat później. W drugiej połowie lat 90. bardzo żałowałem, że nie ma już wypożyczalni płyt kompaktowych. Nim prawo autorskie zostało uregulowane, można było bezkarnie i za drobną opłatą wypożyczyć CD np. na dobę i przegrać je na kasetę.
Technics wciąż jest ze mną. Ostatnio wyciągnąłem go z pudełka, w którym bezpiecznie leżakował. Z dzisiejszej perspektywy wiadomo, że w tamtych czasach były do kupienia lepsze sprzęty. Ale gdy podłączyłem go do współczesnego zestawu, zabrzmiał szokująco dobrze – naturalnie, ciepło, dynamicznie i miękko. Srebrna obudowa przez trzydzieści lat lekko ściemniała, ale dźwięk pozostał energiczny i świeży.

5255012018 002


Tęsknota za normalnością
Pięć lat temu, z okazji 50. rocznicy wynalezienia nośnika, powstało wiele dokumentów i artykułów na cześć kasety. W hipsterskich kręgach zaczęła wracać moda na magnetofony. Trudno jednak mówić o renesansie, gdyż w statystykach wyglądało to na totalną niszę. Ale może właśnie teraz kaseta wróci na dobre?
Przyznaję, że ponad dekadę temu wyrzuciłem większość swoich kaset. Kiedy zmieniają się mody, łatwo puścić z dymem to, co było. Około 700 taśm pojechało na wysypisko do Baniochy, po którymś z kolejnych gruntownych porządków. Jak mogłem?! Zostawiłem sobie tylko najcenniejsze oryginały oraz markowe taśmy: Ampex, BASF, TDK, Scotch itp. A dziś ten nośnik, niczym ziele na cyfrowym kraterze, zaczyna odrastać. W cybernetycznej pustce, w której dźwięków nie można dotknąć, a muzyki słucha się z telefonu, ludzie zatęsknili za czymś normalnym, namacalnym, ceremonialnym.
Kaseta to nośnik wymagający. Nie da się przeskakiwać utworów – trzeba je przewijać. Taśma się zużywa. Jej powolny rozpad, podobnie jak przybywanie trzasków na winylu, to metafora życia. Mając kontakt z czymś, co się starzeje razem z nami, jesteśmy bardziej ludzcy.
Kompakty brzmią tak samo po dwudziestu latach. O ile oczywiście dają się odczytać. Brzmienie kasety z każdym odsłuchem zaczyna ciemnieć i falować. Ale jest organiczne i bliskie.
 

5255012018 002



Podstawowe typy kaset
Typ I (normal position, IEC-I, normalna, żelazowa) – „Fe”, tlenek żelaza, Fe2O3. Czasami w oznaczeniach pisano „Ferro extra”, że niby więcej żelaza.
Typ II (high position, IEC-II, chromowa) – „Cr”, tlenek chromu, CrO2.
Typ III (IEC-III, mieszana, chromowo-żelazowa) – „FeCr”. Standard używany przez moment w latach 70. XX wieku.
Typ IV (metal position, IEC-IV, metalowa) – „Me”, drobiny prawdziwego (sic!) metalu.

Boombox – prawdziwe znaczenie
 
Encyklopedycznie to niby inna nazwa radiomagnetofonu, ja jednak pamiętam zupełnie inną definicję. Boombox, owszem, był radiomagnetofonem, ale przede wszystkim musiał być głośny, wyglądać stylowo i mieć możliwość zasilania z baterii. Inaczej nie dałoby się go wziąć w plener. Decybelami ozdabiał podwórka, wkurzał sąsiadów i towarzyszył przy ewolucjach na deskorolce. Inna, mniej popularna, ale bardziej trafna nazwa brzmi „ghettoblaster” i wszystko staje się jasne.
Z czasem każde pierwsze lepsze badziewie zaczęto nazywać „boomboxem”, ale to dziejowa pomyłka. Boombox musiał robić wielkie „BUM!”.

5255012018 002


Kaseta piracka kontra kaseta oryginalna
Kasety pirackie dzieliły się na dwa rodzaje: te przegrywane w domach i te produkowane przez cwane firmy. Pierwsze były podpisane długopisem lub na maszynie do pisania albo przy użyciu ręcznej wytłaczarki pistoletowej (taśma Dymo). Niektórzy malowali nawet autorskie okładki. Przegrywało się z winyli, CD lub z innych kaset. O ile w pierwszym przypadku pasma analogowe się sumowały i robiło się jeszcze bardziej dynamicznie, w drugim odsłuch był „prawie jak z kompaktu”, o tyle trzeci był zwykle podróżą ciemnym tunelem.
Kategoria druga powstawała w przedsiębiorstwach, działających wówczas zgodnie z polskim prawem, choć bez licencji. Trudno powiedzieć, czy napis „Wszelkie prawa zastrzeżone. ZAIKS” wewnątrz okładki był dla niepoznaki, czy naprawdę jakiś uczciwy wariat deklarował ilość kopii do Działu Nagrań Mechanicznych przy ul. Nalewki w Warszawie.


Wśród jawnych piratów były firmy lepsze i gorsze. Przykładowo Takt „piracił” ubogo, ale najładniej, więc wśród dzieci zaczęła funkcjonować legenda, że „taktowskie kasety są oryginalne”. Szok przeżyliśmy, gdy pojawiły się te prawdziwie oryginalne. Wyglądały wspaniale, brzmiały podobnie, ale cena była powalająca.
Różnica dała się zauważyć także w tracklistach. Na kasetach oryginalnych zwykle mieliśmy gwarancję usłyszeć wszystko w kolejności takiej jak na płycie. Na piratach – niekoniecznie. Co bardziej chciwi nielicencjonowani producenci tworzyli także składanki rodem z kosmosu. Pamiętam, że jako dwunastoletni fan zespołu Queen znalazłem na straganie koszmarnie wydaną kompilację „Queen. Kolędy”. Niestety, nie zadałem sobie trudu, by sprawdzić, co na niej jest.
Wracając do cen. Chwilę po premierze „The Division Bell” Pink Floyd pirata można było kupić za 1500 zł (przed denominacją). Oryginalna kaseta pojawiła się dwa tygodnie później i kosztowała 8500 zł. Kupiłem najpierw podróbkę, a później tę właściwą. Zaprawdę, powiadam Wam, że dla młodego człowieka ta kwota była znacząca, ale przecież chciało się być w porządku wobec ukochanego zespołu. Nagroda w postaci utworów nagranych we właściwej kolejności, a do tego wkładka z tekstami, która prawie nie mieściła się do opakowania, stanowiły godziwą rekompensatę. Brakowało tylko autografów.
Później piraty znikły i nie było już wyboru między niemoralną, ale tanią przyjemnością a moralnym luksusem. Kilka lat później także kasety odeszły do lamusa. Na rynku oficjalnym zaczęła królować płyta CD. W podziemiu pojawiły się różne stratne i bezstratne formaty. Ale to już inna historia, na inny czas.

 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 01/2018

Pobierz ten artykuł jako PDF