HFM

artykulylista3

 

Taki ze mnie wrażliwy zegarmistrz...

5055012016 002Pańskim pierwszym instrumentem był fortepian. W 1961 roku wygrał pan I Międzynarodowy Konkurs im. I. Paderewskiego w Bydgoszczy. A jednak wybrał pan dyrygenturę.
 

Z Jerzym Maksymiukiem rozmawia Maciej Łukasz Gołębiowski.






Fortepian to była moja wielka pasja, nierozerwalna część mojego życia. Wiele godzin poświęcałem na ćwiczenie. Zależało mi na efektach. Myślałem nawet o udziale w Konkursie Chopinowskim. Udział w bydgoskim konkursie miał być szansą na początek kariery, jednak okazał się rozczarowaniem.
Propozycje koncertowe – jeśli przychodziły – to głównie z samej Bydgoszczy. Zagrałem tam trochę koncertów, ale nie na to liczyłem. Coraz bardziej zauważałem też własne ograniczenia. Ręce mam za małe do koncertów Rachmaninowa czy Czajkowskiego, a i talent nie tej miary, by zrobić karierę w Londynie czy Nowym Jorku. Z drugiej strony, już jako nastolatek próbowałem swoich sił w kompozycji. Szukałem inspiracji u starszych, doświadczonych twórców, mądrzejszych ode mnie. Gdy miałem 12 lat, mój utwór wykonano w Radiu Białystok. Pierwszy profesor, Jan Tarasiewicz, traktował mnie nie tylko jako ucznia, ale często jako kolegę-kompozytora. W pewnym momencie przywiózł mnie z Białegostoku do Warszawy, przekonując władze tutejszej szkoły, że mój talent jest większy niż możliwości nauki na Podlasiu. Mówił też często, że powinienem dyrygować. Nie myślałem wtedy, by rzucić pianistykę, ale przypadek sprawił, że po raz pierwszy stanąłem na podium dyrygenckim. I już tam zostałem.

5055012016 001


Był jeszcze etap tworzenia muzyki filmowej.
Tak, bardzo to lubiłem i był moment, że całkiem dobrze z tego żyłem, niemal nie wychodząc ze studia przy Chełmskiej. Najlepszą, moim zdaniem, napisałem do „Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha Jerzego Hasa. W sumie, w latach 1967-1975 stworzyłem muzykę do kilkudziesięciu filmów takich twórców, jak: Ewa i Czesław Petelscy, Krzysztof Zanussi, Bohdan Kosiński, Jan Łomnicki, Ludwik Perski, Jerzy Jaraczewski czy Irena Kamieńska. Pewnego dnia przyszedłem jednak do wytwórni i powiedziałem, że rezygnuję; żeby mnie już więcej nie angażowali. Wydawało mi się, że pisanie muzyki filmowej przeszkadza w pisaniu muzyki autonomicznej. Dziś, gdy patrzę choćby na karierę Wojciecha Kilara, który z powodzeniem pisał znakomite utwory klasyczne, a popularność na świecie zdobył ścieżkami do filmów, myślę, że wtedy mogłem się mylić. Tyle, że ja pisałem inną muzykę niż Kilar. On tworzył melodie, a ja pozostawałem w bardziej nowoczesnej estetyce. Zresztą, wtedy w Polsce uważano, że twórczość dla filmu czy teatru jest czymś gorszym, czymś niegodnym artysty z dużym dorobkiem. Dlatego pisząc dla teatru, zwykle używało się pseudonimów. Ja się nazywałem Barbasiewicz.

Gdzie pan rozpoczął karierę dyrygenta?
Pierwszą moją posadą dyrygenta było stanowisko w Teatrze Wielkim w Warszawie. Pamiętam, jakie zdziwienie wywołałem wśród muzyków, gdy na pierwszą próbę „Wesela Figara” przyszedłem bez partytury i całość poprowadziłem z pamięci. To było i nadal jest rzadko spotykane. Pracowałem tam dwa lata, przygotowując takie produkcje, jak „Cyrulik sewilski” Rossiniego czy „Król Edyp” Strawińskiego. Dyrygowałem też dużymi składami symfonicznymi poza teatrem. Bohdan Wodiczko powierzył mi nawet kierowaną wtedy przez niego Wielką Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia i Telewizji na koncercie w Carnegie Hall.

5055012016 001



Kiedy pojawiła się myśl o własnej orkiestrze i czemu wolał pan skład kameralny od symfonicznego?
Mając dostęp do zachodnich nagrań, zafascynowałem się precyzją wykonawczą kameralnych składów, nieosiągalną przy pracy z dużymi orkiestrami. Pierwszym zespołem, który wywarł na mnie wtedy ogromne wrażenie, była Academy of Saint Martin in the Fields Neville’a Marrinera. To była zupełnie inna jakość, inne brzmienie, genialnie wydobyte detale muzyki, spójność i dokładność. Siła tego przekazu była tak potężna, że zwolniłem się z teatru, porzucając stabilną posadę i dobrą dużą orkiestrę. Postanowiłem założyć własny zespół, mogący konkurować z tamtymi zachodnimi. Nie udałoby mi się to, gdybym przypadkiem na swojej drodze nie spotkał grona świetnych muzyków, którzy podzielili moją pasję i mnie wspierali, m.in. Andrzej Wróbel, Andrzej Mysiński, Jan Stanienda, Ewa Gizińska. Polska Orkiestra Kameralna była naszym wspólnym dziełem. Robiliśmy nie trzy próby, jak w filharmonii, a nad utworem pracowaliśmy nie miesiąc, jak przed premierą w teatrze. Tych prób robiliśmy kilkadziesiąt, a repertuar opracowywaliśmy długimi miesiącami. Bez kompromisów. Wszystko musiało być perfekcyjne, zanim wysłuchała tego publiczność.
Jeśli dziś można mówić o legendzie Polskiej Orkiestry Kameralnej, to dlatego, że byliśmy pracowici i mieliśmy ten sam cel.

Popularność nie przyszła od razu.
Koncertowaliśmy przez kilka lat. Ludzie przychodzili, słuchali, bili brawo, ale nic poza tym. Przełomem stała się recenzja Janusza Ekierta w „Expresie”. Napisał, że zjawiła się zupełnie nowa jakość. Że w końcu coś zabrzmiało tak, jak brzmią zachodnie zespoły najlepszej klasy. Wtedy na dobre się zaczęło. Koncerty, wywiady, popularność. Z Londynu przyjechał młody menedżer z EMI. Posłuchał nas i zaprosił do nagrania płyt w Londynie. Pan wie, co to wówczas znaczyło? To były lata 70. Nikt w komunistycznej Polsce nawet nie marzył, by nagrywać w studiu przy Abbey Road. A nas tam wysłano! Nagraliśmy tam w sumie 14 płyt. Któregoś dnia w studiu obok nagrywali Beatlesi. Nasze panie, gdy zobaczyły Paula McCartneya, były tak podekscytowane, że musieliśmy przerwać na pół godziny. Zaczęliśmy jeździć po świecie i trudno wymienić miejsca, w których byśmy nie grali. Zawsze jednak bardzo zależało nam na opiniotwórczych recenzjach. Proszę sobie wyobrazić, że potrafiłem wtedy odmówić koncertu w Teatro Colon w Buenos Aires, bo uznałem, że liczą się tylko recenzje w prasie z Ameryki Północnej, a nie Południowej. To był kompletny fanatyzm.

5055012016 001



Nagrywali państwo nie tylko w Londynie. Wiele płyt powstało w Polsce. Była wśród nich jakaś szczególna?
Z prawie wszystkich byłem zadowolony, ale była jedna, która się bardzo nie udała. Dla Polskich Nagrań mieliśmy zarejestrować „Magnificat” Bacha. Nagrania zaplanowano w nocy. Do dziś nie rozumiem, kto wpadł na tak bezsensowny pomysł. Nasi muzycy grali dobrze, ale musieliśmy powiększyć obsadę m.in. o trąbki naturalne i tamci wypadli fatalnie. Nie widząc szans na sukces, zdecydowałem w końcu przerwać nagrania, a żeby nikt nie poczuł się urażony, zapłaciłem wszystkie honoraria – solistów, orkiestrę, chór, oświetleniowców, realizatorów dźwięku i studio. To była ogromna kwota, ale nie mogłem dopuścić, by ukazała się kiepska płyta Polskiej Orkiestry Kameralnej.

Ma pan to nagranie?
Nie. Pozostało tylko na oryginalnych taśmach, ale nie wiem, co się z nimi stało. Może są gdzieś w Polskim Radiu, bo tam nagrywaliśmy, a może ktoś je po prostu wyrzucił.

Czemu rozstał się pan ze swoją orkiestrą?
Po powrocie z Londynu dostawaliśmy coraz więcej propozycji koncertów, do których konieczne było angażowanie dodatkowych muzyków. Wymagał tego repertuar. Tymczasem im większy skład, tym trudniej utrzymać było tę precyzję, która leżała u podstaw idei Polskiej Orkiestry Kameralnej. Próbowałem to robić, ale z efektów nie byłem zadowolony. W końcu zrezygnowałem. Dziś wiem, że można to było przeczekać. Sinfonia Varsovia powstała na bazie POK. To znakomity zespół i gdyby nie tamta decyzja, może nadal byłby mój.

Całe lata spędził pan potem, prowadząc orkiestry w Wielkiej Brytanii, na czele z BBC Scottish Symphony Orchestra. Jak się tam pracowało?
Do Szkocji trafiłem w wyniku konkursu. Ta orkiestra potrzebowała nowego szefa, który poprawi jej poziom artystyczny. Zgłosiły się cztery osoby z różnych stron świata. Wybrano mnie. Praca z tamtymi muzykami bardzo się różniła od tego, do czego trzeba było przywyknąć w polskich orkiestrach. Przede wszystkim, na pierwszą próbę wszyscy przychodzili przygotowani. Od razu można było pracować. Pamiętam jednak, jak kiedyś miałem nagrywać Paderewskiego z English Chamber Orchestra. Nuty przysłano związane jakimś drutem, którego długo nie można było sforsować. Przez to muzycy nie mogli się z nimi zapoznać aż do dnia nagrania. W końcu, gdy udało się otworzyć paczkę, zagrali bez przygotowania tak, że można to było od razu rejestrować. Taki tam był poziom! Na próbach panowała cisza i skupienie. Każda prośba dyrygenta była realizowana bez dyskusji i bardzo dokładnie. Ode mnie wymagało to przygotowania i spokoju. W Polsce standardem było, że dyrygent jak nie nakrzyczał na muzyków, to nic nie osiągnął. Tam, gdy raz podniosłem głos, podszedł do mnie koncertmistrz i powiedział: „Jerzy, spokojnie, my tylko pytamy”. Swoje koncerty zwykle zaczynałem jakimś współczesnym szkockim utworem. Kiedyś, po wykonaniu „The Confession of Isobel Gowdie” Jamesa MacMillana, brytyjski krytyk Michael Tumelty napisał, że wśród 12 dyrygentów, którzy podchodzili do tego utworu, tylko mnie udało się dotrzeć do jego istoty. Od stowarzyszenia miłośników Elgara dostałem medal za osiągnięcia w wykonawstwie jego utworów. Okazało się, że Polak może dobrze czuć, słyszeć i prowadzić brytyjską muzykę, zrywając z sentymentami i typową konwencją wykonawczą. To była dla nich nowa jakość.

Spotykamy się w przeddzień pańskich 80. urodzin. Rok 2016 będzie okazją do wielu jubileuszowych koncertów. Tymczasem pan nie lubi rocznic.
Faktycznie, nie lubię rocznic i nie lubię, gdy trzeba się cieszyć na zawołanie, bo tak wypada. Ale co zrobić, rocznica jest i trzeba przez to przejść.
Jubileusz to na pewno czas podsumowań, ale też planów. Moment zastanowienia się, co jeszcze chciałbym zrobić, jakimi utworami zadyrygować. Póki człowiek żyje, zawsze jest szansa na zmiany i nowe rzeczy. Teraz jestem w trakcie planowania jubileuszowego koncertu w Operze Narodowej. Zadanie nie jest proste, bo chciałbym jakoś pogodzić gust dzisiejszej publiczności i zachęcić ją do przyjścia, a jednocześnie mieć przyjemność poprowadzenia moich ulubionych utworów. Tymczasem, o ile wiem, taka dla przykładu muzyka Ravela czy Debussy’ego nie przyciąga na koncerty tłumów. A ja uwielbiam piękne harmonie, brzmienia, detal. Taki ze mnie wrażliwy zegarmistrz. Tymczasem publiczność najczęściej woli wielkie masy dźwiękowe. Do Mahlera będzie na pewno lepiej pasował Jacek Kaspszyk, który interpretuje i dyryguje go fenomenalnie.

5055012016 001



Częścią jubileuszu będzie płyta, wydana przez Warner Music. Na dwóch CD znajdą się pańskie nowe nagrania z Sinfonią Varsovią i archiwalne z Polską Orkiestrą Kameralną. Premiera w styczniu. Jak pan wybrał repertuar?
To archiwalne nagrania. Bardzo przekrojowe, ale klucz był jeden: to po prostu moje ulubione utwory. Takie, w których mój temperament sprawdza się najlepiej, gdzie mogę z czułością odnieść się do każdej nuty. Mam to szczęście, że muzykę czuję intuicyjnie. Gdy mnie czasem ktoś pyta o konteksty, o historyczne tło utworów, które prowadzę, bywam zakłopotany. Mnie wystarczają nuty. Widzę je i w nich mam wszystko, co potrzebne. Dopiero potem okazuje się, że przeczytałem je właściwie, a konteksty znalazły się tam zupełnie naturalnie. Nuty to mój świat.
Kiedyś w Iranie zaproszono m.in. mnie, orkiestrę i Krzysztofa Pendereckiego do pałacu szacha. Potem wszyscy kąpali się tam w basenie, a ja siedziałem z nosem w nutach.

Zwiedził pan niemal cały świat. Co z tych podróży pozostało we wspomnieniach?
Dzwonili do mnie często różni dziennikarze, którzy przygotowywali programy w radiu czy telewizji o Francji, Kanadzie, Pakistanie czy jakimkolwiek innym kraju i chcieli, żebym przyszedł i coś opowiedział, bo przecież tam byłem i widziałem, to wiem. Tyle, że ja wiedziałem głównie, jakie było lotnisko, hotel, sala koncertowa i jedzenie w restauracjach. Było tych podróży tak wiele, że czasem nie do końca wiedziałem, gdzie jestem. Kiedyś w Dublinie wyszedłem z hotelu, którego nazwy ani adresu nie zapamiętałem i nie umiałem wrócić. Poszedłem na policję i opowiedziałem im, jakie dźwięki słyszałem po drodze. I oni po tych dźwiękach próbowali dojść, gdzie ten hotel mógł być.

Słynie pan ze spontaniczności i mówienia tego, co pan czuje. To pewnie musiało prowadzić do różnych gaf?
Jestem ze wschodu, z Grodna. Tam ludzie zawsze mieli zasadę, że co na sercu, to na języku. Moje życie było całą masą gaf. Jak się czymś zdenerwuję czy podekscytuję, mówię i robię, co akurat czuję. Czasem mnie poniesie i ktoś się obrazi. Zwykle potem przepraszam, ale nie każdy jest skłonny to przyjąć. Bywały już takie sytuacje, że współpraca się kończyła na zawsze. Z drugiej strony, potrafię spontanicznie zrobić komuś niespodziankę i na przykład znajomemu, sympatycznemu dentyście z okazji urodzin zorganizować koncert… w gabinecie. Przed laty, gdy do Polski przyjechał Marriner ze swoją orkiestrą, zaprosiłem ich do Bristolu i razem z moim zespołem ucztowaliśmy cały wieczór. Za wszystko zapłaciłem, a on, nieświadomy sytuacji, prosił, by za wspaniały bankiet podziękować ministrowi kultury.

5055012016 001



Pana słabością były też samochody.
Jako jeden z pierwszych w Polsce miałem nowiutkie białe BMW. Potem było jeszcze kilka samochodów. Jeden się spalił pod moim domem. Nagle zaczął z niego lecieć dym i para, przyjechała straż, atrakcja była dla całego osiedla. Inny rozbiłem w nocy po koncercie na parkingu. Ciekawostka, że na tym ogromnym parkingu były wtedy tylko dwa auta – moje i to, w które rąbnąłem. Innym razem przez roztargnienie wsiadłem za kierownicę po lekach, po których nie można prowadzić i wjechałem w jakiś słup. I to był koniec. Lepiej, jak żona prowadzi... Ale nadal lubię dobre auta.

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę wspaniałego jubileuszu!

 

 

 

Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFM 01/2016

Pobierz ten artykuł jako PDF